Butem w morde... tzn Guten morg... e tam. Siema.
Trafiła się trasa z Pislandii do zielono-mglistej Holandii, a konkretnie do Rotterdamu. Po wprowadzeniu się do pachnącego niczym kozia broda w Tybecie Srafa, nakarmieniu 460 osiołków mechanicznych świeżym, chrzczonym jak Maybachy w Toruniu paliwkiem załatwionym z okolic Wąchocka ze stodoły Romana i Wieśka (tego co go ciasny zwą, do dziś nikt poza księdzem nie wie czemu) rozsiadłem się na taborecie, włączyłem sobie navi z romantycznym i seksownym głosem synchronizatora IVONA i wyjechałem z k....dołka. Wyciszyłem w międzyczasie telefon, co by mi spedytor dupy nie zawracał (w końcu ma od tego Kubę, Kacperka i Patrysia). W tle leciała sobie jakaś trance'owa muzyczka z polifonicznej nokii 3510. Tempomat ustawiłem na 80km/h, gdy już po 150km pod Warszawą zdążył się rozpędzić z zawrotną masą 8ton mrożonek (nie, nie zwłoki) i jakoś tak trasa powoli leciała. Przed granicą zamieniłem trochę kapuchy na ojroski, co by mieć w razie czego na jakieś pierdoły. W Rzeszy trafiła się jakaś pauza na przycięcie komara, wszamanie czegoś na ciepło, machnięcie brutalnie mocnej kawy firmy INKA i odnowę starego miasta (czyt. prysznic). Po wyruszeniu i dalszej trasie, w przerwach podczas odmawiania zdrowasiek, trochę nawrzucałem hebrajskich epitetów nie-dzielnym kierowcom, którzy powodowali korki przed granicą z NL, pośpiewałem szkopom psalmy na CB i jakoś zleciał czas. Standardowo na wlocie do Rotterdamu przytkało się trochę niczym ujście z jelita grubego po smażonej cebuli, mleku i tabliczce czekolady, ale w końcu udało się wparować dzielnym, mocarnym ojro syks na dzielnie, w której była docelowa firma. Obecnie czekam aż rozładują lodówę i lecę do Amsterdamu po kolejny towar. Amen.
Trafiła się trasa z Pislandii do zielono-mglistej Holandii, a konkretnie do Rotterdamu. Po wprowadzeniu się do pachnącego niczym kozia broda w Tybecie Srafa, nakarmieniu 460 osiołków mechanicznych świeżym, chrzczonym jak Maybachy w Toruniu paliwkiem załatwionym z okolic Wąchocka ze stodoły Romana i Wieśka (tego co go ciasny zwą, do dziś nikt poza księdzem nie wie czemu) rozsiadłem się na taborecie, włączyłem sobie navi z romantycznym i seksownym głosem synchronizatora IVONA i wyjechałem z k....dołka. Wyciszyłem w międzyczasie telefon, co by mi spedytor dupy nie zawracał (w końcu ma od tego Kubę, Kacperka i Patrysia). W tle leciała sobie jakaś trance'owa muzyczka z polifonicznej nokii 3510. Tempomat ustawiłem na 80km/h, gdy już po 150km pod Warszawą zdążył się rozpędzić z zawrotną masą 8ton mrożonek (nie, nie zwłoki) i jakoś tak trasa powoli leciała. Przed granicą zamieniłem trochę kapuchy na ojroski, co by mieć w razie czego na jakieś pierdoły. W Rzeszy trafiła się jakaś pauza na przycięcie komara, wszamanie czegoś na ciepło, machnięcie brutalnie mocnej kawy firmy INKA i odnowę starego miasta (czyt. prysznic). Po wyruszeniu i dalszej trasie, w przerwach podczas odmawiania zdrowasiek, trochę nawrzucałem hebrajskich epitetów nie-dzielnym kierowcom, którzy powodowali korki przed granicą z NL, pośpiewałem szkopom psalmy na CB i jakoś zleciał czas. Standardowo na wlocie do Rotterdamu przytkało się trochę niczym ujście z jelita grubego po smażonej cebuli, mleku i tabliczce czekolady, ale w końcu udało się wparować dzielnym, mocarnym ojro syks na dzielnie, w której była docelowa firma. Obecnie czekam aż rozładują lodówę i lecę do Amsterdamu po kolejny towar. Amen.
"A więc w końcu spełnilo się moje marzenie. Patrząc w ojcowską twarz premiera Jarosława i matczyny uśmiech Ojca Tadeusza spokojny jestem o losy Ojczyzny."